"W tym ostatnim momencie ziemskiej wędrówki Ojciec Święty stał się
ponownie tym, kim był zawsze, człowiekiem modlitwy. Człowiekiem Bożym,
głęboko zjednoczonym z Panem, dla którego modlitwa stanowiła
nieprzerwanie fundament egzystencji. Gdy miał się z kimś spotkać czy
podjąć ważną decyzję, napisać dokument czy udać się w podróż, najpierw
zawsze rozmawiał z Bogiem. Najpierw się modlił.
Także i tego dnia, zanim wyruszył w swą ostatnią wielką podróż,
przy wsparciu obecnych przy nim osób odmówił wszystkie codzienne
modlitwy, przeprowadził adorację,medytację, antycypując nawet niedzielną
liturgiczną Godzinę Czytań.
W pewnej chwili siostra Tobiana dostrzegła jego spojrzenie.
Zbliżyła ucho do jego ust, a on ledwo słyszalnym głosem wyszeptał:
„Pozwólcie mi odejść do Pana”. Siostra wybiegła z pokoju, chciała
podzielić Się z nami tym, co powiedział, ale zanosiła się od płaczu.
Dopiero później pomyślałem: to wspaniale, że swe ostatnie słowa skierował do kobiety.
Około godziny 19.00 Ojciec Święty zapadł w śpiączkę. Pokój
oświetlał jedynie blask zapalonej gromnicy, którą on sam poświęcił 2
lutego podczas uroczystości Matki Bożej Gromnicznej.
Plac świętego Piotra i przylegające do niego ulice zapełniały się
tłumem. Było coraz więcej ludzi, przede wszystkim stale przybywało
młodzieży. Ich okrzyki „Giovanni Paolo!” i „Viva ii Papa!” docierały aż
do trzeciego piętra. Jestem przekonany, że on także je słyszał. Nie mógł
nie słyszeć!
Zbliżała się godzina 20.00, gdy niespodziewanie poczułem wewnętrzną
potrzebę odprawienia Mszy świętej! Tak też uczyniliśmy wspólnie z
kardynałem Marianem Jaworskim, z arcybiskupem Stanisławem Ryłko i dwoma
polskimi księżmi - Tadeuszem
Styczniem i Mieczysławem Mokrzyckim. Była to Msza święta
poprzedzająca niedzielną uroczystość Bożego Miłosierdzia, tak drogą Ojcu
Świętemu. Nadal czytaliśmy Ewangelię świętego Jana: „Jezus przyszedł,
choć drzwi były zamknięte, stanął pośrodku nich i rzekł: «Pokój
wam!»...” W chwili Komunii świętej zdołałem jako wiatyk podać mu kilka
kropli Najświętszej Krwi Chrystusa.
Nadeszła godzina 21.37. Zorientowaliśmy się, że Ojciec Święty
przestał oddychać. I wtedy zobaczyliśmy na monitorze, że jego wielkie
serce po kilku jeszcze uderzeniach przestało bić.
Profesor Buzzonetti pochylił się nad nim i spoglądając na nas wyszeptał: „Powrócił do
domu Ojca”.
Ktoś zatrzymał wskazówki zegara.
A my, jednocześnie, niczym na rozkaz, zaczęliśmy śpiewać Te Deum.
Nie Requiem, gdyż nie była to żałoba, ale Te Deum. W podziękowaniu dla
Boga za dar, jaki nam przekazał, za dar w osobie Ojca Świętego, Karola
Wojtyły.
Płakaliśmy. Jak mieliśmy nie płakać! Płakaliśmy łzami bólu i radości. I wtedy zapalono światła w całym domu...
Potem już nic nie pamiętam. Miałem wrażenie, że nagle za-padła
ciemność. Ciemność nade mną i we mnie samym. Zdawałem sobie sprawę z
tego, co się dokonywało, ale nie potrafiłem dopuścić do siebie tej
myśli. A może nie potrafiłem zrozumieć. Zawierzyłem się Panu i kiedy
wydawało mi się, że już wypełniała mnie pogoda ducha, powracała
ciemność.
Aż nadszedł moment rozstania.
Wokół niezliczone tłumy. Obecne były osobistości przybyłe z daleka.
Przede wszystkim jednak jego lud. Jego młodzież. I te jakże znamienne i
naglące transparenty. Plac świętego Piotra wypełniała światłość.
Światłość powróciła także do mojej duszy.
Na zakończenie homilii kardynał Ratzinger wskazał na okno mówiąc,
że on na pewno tam stoi, widzi nas i błogosławi. Ja także odwróciłem
głowę w tamtą stronę, jakże mogłem się nie odwrócić. Ale nie byłem w
stanie spojrzeć w górę.
Na końcu, gdy niosący trumnę dotarli do wejścia do Bazyliki, powoli
odwrócili ją w stronę wiernych, by mógł ostatni raz spojrzeć na Plac.
By mógł pożegnać się ostatecznie z ludźmi, ze światem.
Ale także ze mną?
Nie, ze mną nie. W tamtej chwili nie myślałem o sobie. Przeżywałem
te chwile wraz z innymi. Wszyscy byli poruszeni, wstrząśnięci. Dla mnie
było to coś, czego nigdy nie zapomnę.
Orszak wchodził do Bazyliki. Mieli znieść trumnę do grot, do grobu.
A ja pomyślałem wtedy...
Byłem przy nim prawie czterdzieści lat. Najpierw przez dwanaście
lat w Krakowie, apotem przez kolejnych dwadzieścia siedem w Rzymie.
Zawsze przy nim. Zawsze u jego boku.
A teraz, w chwili śmierci, poszedł sam.
Zawsze mu towarzyszyłem, a stąd odszedł sam. Najbardziej poruszyło mnie to, że w tej drodze nie będę mógł mu towarzyszyć.
On wcale nas nie zostawił. Czujemy jego obecność. Doznajemy
licznych łask przez jego wstawiennictwo. A ja towarzyszyłem mu aż do
tego momentu.
Teraz odszedł sam.
A teraz? Po tamtej stronie, kto mu towarzyszy?"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz